X Używamy plików cookie i zbieramy dane m.in. w celach statystycznych i personalizacji reklam. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, więcej informacji i instrukcje znajdziesz » tutaj «.

»» ZDALNE NAUCZANIE. U nas znajdziesz i opublikujesz scenariusze ««
Numer: 25682
Przesłano:
Dział: Artykuły

Gwałt na literaturze - o współczesnej prozie kobiecej

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia kobiety - pisarki gwałtem wdzierały się na polski literacki parnas, krytyka odniosła się do tych debiutów niezbyt pochlebnie. „Literatura menstruacyjna", „babski przełom”, „runęły baby w literaturę” – grzmiały nagłówki gazet, a na łamach prasy rozgorzał spór o to, czy literatura ma płeć. Posiłkując się wkraczającą na grunt polski krytyką feministyczną, usiłowano zdefiniować i odróżnić pisarstwo kobiece, żeńskie od pisarstwa męskiego. Pojawiło się zasadnicze pytanie, czy literatura kobieca, a więc ta z kobiecym narratorem, pokazującym specyficzny rodzaj doznań człowieka uwarunkowanego seksualnie i kulturowo, jest pisana jakoś inaczej?
Feministyczne badaczki, między innymi Krystyna Kujawińska - Courtney, jako cechy charakterystyczne pisarstwa kobiet podawały rozluźnienie spójności tekstu, fragmentaryczność, dygresyjność, „pisanie ciałem” przejawiające się zwykle przez opisy perypetii owego ciała . Właśnie te „perypetie” wywołały największą burzę, dzięki nim krytyka połączyła cztery pisarki debiutujące po 1989 roku (Manuelę Gretkowską, Izabelę Filipiak, Olgę Tokarczuk i Nataszę Goerke) i tak stworzyła sobie kategorię prozy kobiecej, „menstruacyjnej”. Pojawiło się pytanie, czy literatura (dobra literatura) powinna pisać o miesiączkach, podpaskach i onanizmie?
Konkluzją toczącej się dyskusji było przyjęcie obiektywnego poglądu, że sztuka nie ma płci, a artyści dzielą się na dobrych i złych, nie zaś na mężczyzn i kobiety. Jerzy Sosnowski podkreślał, że nie jest ważne, czy literatura pisana jest przez kobiety, czy mężczyzn, ale istotne jest to, na ile próbuje ona określić swoistość przeżyć, także seksualnych, człowieka – przy okazji łamiąc tabu , gdyż właśnie przekraczanie tabu stało się cechą charakterystyczną „literatury menstruacyjnej”.
Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat, podczas których zarówno Manuela Gretkowska jak i Olga Tokarczuk wielokrotnie dowiodły swoich pisarskich umiejętności, trwale wpisując się w poczet polskich pisarzy współczesnych. I zapewnie nikomu dziś nie przyszłoby do głowy odsądzać ich od czci i wiary, nazywając ich twórczość „menstruacyjną”, co ówcześnie znaczyło „kiepską”. W tym miejscu należałoby postawić pytanie, czy po przeszło dziesięciu latach zjawisko „literatury menstruacyjnej” jest nadal obecne w polskiej prozie najnowszej i twórczości pisarek, w stosunku do których termin ten ukuto?

Skandalistka od kuchni
Krytyka literacka przypięła Manueli Gretkowskiej metkę skandalistki, prowokatorki, jej książki szokowały, wywoływały zgorszenie. W Namiętniku nie stroniła od erotyki,
a w Kabarecie metafizycznym zaopatrzyła swoją bohaterkę w dwie łechtaczki umożliwiające przeżycie „orgazmu stereo”. Żadna bodaj scena we współczesnej prozie ostatnich lat nie wywołała takiego poruszenia, jak właśnie ta.
Wydaną w 2001 roku Polkę także określono jako prowokację, a zarazem najbardziej intymną z książek pisarki. Gretkowska pokazała nam siebie w innym świetle, od środka, od kuchni. Polka bowiem jest dziennikiem opisującym najbardziej indywidualne, niepowtarzalne i intymne doświadczenie w życiu każdej kobiety, jakim jest ciąża. Jest to pierwsze takie studium przypadku w historii literatury polskiej. Sama autorka, namawiana przez swojego partnera, Piotra Pietuchę, do spisania doświadczeń tych niezwykłych dziewięciu miesięcy, miała wiele wątpliwości. Obawiała się takiego obnażenia samej siebie.
W końcu jednak uległa. Powstała opowieść o miłości i życiu w podsztokholmskiej wsi, w które nieoczekiwanie wkradła się ona – Pola, Polka, Poleczka.
Na początku wydawało się, że to guz. Dopiero po kilku tygodniach udręki, niepewności i kolejnych wizytach u lekarzy, jasnowidzów, azjatyckich uzdrowicieli wyjaśniło się. „Dziecko? Kiedyś, później, w tak odległej przyszłości, że prawie w innym wymiarze, nierealnie. Całujemy się, przytulamy ze strachu. Dziecko. Sami jesteśmy przerażonymi dziećmi” .
Życie Manueli i Piotra w jednej chwili przewraca się do góry nogami, wiadomość o dziecku burzy ich dotychczasowy spokój, zaczynają przygotowywać się na wielkie zmiany. Ale zanim urodzi się Pola, jej mama zabierze czytelników w kilka europejskich podróży, zapozna ich z życiem „skandalizującej pisarki”, napisze scenariusz do kolejnego sezonu serialu Miasteczko, udzieli kilku wywiadów, namówi Pietuszkę na przeprowadzkę do Polski, zaciągnie kredyt i kupi mieszkanie, da nieco kontrowersyjnych opisów pożycia seksualnego ciężarnej kobiety, a to wszystko otoczy często ironicznymi i złośliwymi komentarzami na temat rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć.
Polka jest niewątpliwie dobrą powieścią. Zawiera w sobie to, co w prozie Gretkowskiej najlepsze: celne obserwacje, przenikliwe relacje z podróży, ironiczne i poetyckie opisy codzienności. Czyta się lekko, mimo że książka jest nieuporządkowana jak życie, powstaje z dnia na dzień.
Zastanawia mnie jedno – na ile w tej intymnej relacji Gretkowska jest autentyczna,
a na ile wymyślona? W końcu jak stwierdził Piotr Pietucha we włączonym do książki wspólnym wywiadzie dla Zwierciadła, w książkach Manueli nie ma jej – „tam się błąka jakaś kobieta – kameleon, bez tożsamości, poszukująca siebie samej (...) Ona ukrywa siebie pod błyskotliwymi aforyzmami, woltami intelektualnymi, wulgarnymi wyrażeniami. Pod spodem jest wzruszająca nieśmiałość i niemal dziecięca wrażliwość, która mnie roztkliwia zupełnie. Wbrew pozorom ma bardzo równy i stabilny charakter i na ogół bywa pogodnym delfinkiem” . Jeśli „pogodny delfinek” to ta część osobowości Gretkowskiej, która wieczorem szyje w ręku poduszki i z przyjemnością stoi nad kuchnią, wygrywając symfonię na cztery palniki, to wypada zapytać, czym prowokuje w Polce? Bo że prowokuje to pewne – w końcu sam wydawca rekomendując tę książkę nazywa ją „prowokacyjnym dziennikiem”. Zatem gdzież ta prowokacja? Gdzie ta drapieżna skandalistka Gretkowska od dwóch łechtaczek i „orgazmu stereo”? Jeśli Polka jest „prowokacyjna, bo intymna”, to wypada zapytać, czy szczęście i codzienność są prowokacyjne, kontrowersyjne?

Jeśli tak, to życie jest prowokacyjne.
Z kart tego specyficznego dziennika wyłania się Gretkowska trochę inna, niż się przyzwyczailiśmy. Chce zmyć z siebie piętno prowokatorki, gorszycielki, którym naznaczyła ją obiegowa opinia, tak zwana prasa kobieca, czytelnicy – ignoranci i „krytyka menstruacyjno – masturbacyjna”. Jednakże jest to wciąż ta sama Gretkowska, która po raz kolejny łamie tabu, otwarcie mówiąc o doświadczeniu ciąży, histeriach i fanaberiach związanych z tym wyjątkowym okresem w życiu każdej kobiety. Z tego względu chociażby Manuela jest wciąż „menstruacyjna”, choć w odniesieniu do jej twórczości nikt już nie używa tego terminu. Widać przeminął ów zły czas, kiedy to do literatury krytyka chciała stosować te same kategorie, co w toaletach publicznych.

W świecie pseudointelektualnego lansu
Tuż po swoim debiucie literackim w 2004 roku, Agnieszka Drotkiewicz na łamach Wysokich Obcasów stwierdziła, że chciała, by jej powieść Paris London Dachau była podróżą przez miłość. „To książka o patrzeniu przez lupę na uczucie i zauważaniu, jak odbija się ono w różnych szybkach, jak jego odblaski można dostrzec w literaturze klasycznej, w nazwach perfum, w programie telewizyjnym. To opowieść o miłości w czasach zarazy. Można powiedzieć, że to straszny banał” – podsumowuje autorka.
Banał. A jeśli dołożyć do tego kiczowatą okładkę – pomadka i tusz do rzęs w wianuszku z drobiowych serduszek prosto od rzeźnika – oraz tytuł stawiający obok siebie światowe stolice mody i obóz koncentracyjny, zaczynam utwierdzać się w przekonaniu, że młoda polska literatura ma nam (mnie) coraz mniej do zaoferowania.
Czytając Paris London Dachau nie sposób nie zauważyć pewnego rodzaju zachłyśnięcia się Masłowską, jej sposobem opowiadania. Jednakże, o ile w Wojnie polsko –ruskiej Masłowska z ulicznego bełkotu, slangu stworzyła swój własny, rozpoznawalny styl, o tyle u Drotkiewicz „mówienie Masłem to podstawa lansu”
Lans według Miejskiego Słownika Slangu i Mowy Potocznej znaczy tyle, co „pokazywać się publicznie z jak najlepszej strony, można lansować się w furze albo w klubie. Celem lansu jest wyrwanie lachona (dziewczyny)” . Trzeba zaznaczyć, że sposób lansowania zmienia się w zależności od tego, do jakiej grupy przynależy lansująca się osoba. Lansują się dresiarze, raperzy, hiphopowcy, emoludzie, punkowcy, metale i inne subkultury.
Lans dresiarzy zwykle odbywa się przez przeszywanie metek z podrabianym znakiem firmowym producentów markowej odzieży na wierzch ubrania tak, by były widoczne. „Dresiarz na zakupy chodzi w godzinach szczytu, by każdy mógł zobaczyć, że kupuje firmowe ubrania. Często „zapomina” odpiąć firmową metkę z badziewną, ruską ceną” .
Takim właśnie dresiarskim lansem jest dla mnie książka Paris London Dachau.
W końcu ma nawet metkę, nie jakąś markową, ale właśnie „badziewną, z ruską ceną”. Ta powieść (jeśli tak ją można nazwać) jest niczym markowy ciuch, tyle że ze Stadionu Dziesięciolecia – niby modny, firmowy, ale w gruncie rzeczy wstyd w takim chodzić.
Z jednej strony mamy formę: kolaż – ostatni krzyk „literackiej” mody. Powieści złożone z cytatów, fragmentów tekstów, gazet, programów telewizyjnych aktualnie święcą triumfy (patrz: Masłowska). Z drugiej strony jest temat: „porzucenie jak obóz koncentracyjny”, kobieta porzucona czy odtrącona przez mężczyznę, który był miłością i sensem jej życia. Banał – powtórzę raz jeszcze. Historia zużyta, ale zawsze porywająca kolejne rzesze pensjonarek. Jednak książka Drotkiewicz nie do końca wpisuje się w schemat romansidła spod znaku harlequina, choć może tak by było dla niej najlepiej. Bo która pensjonarka czy pasjonatka ckliwych opowieści o miłości (zupełnie nieświadomie wyłączyłam z kręgu odbiorców czytelnika rodzaju męskiego) połapie się w tej intelektualnej plątaninie cytatów i odniesień do tekstów, których zwyczajny „zjadacz” romansów nie zna, nie czyta i nie rozumie? Jaki jest sens w konstruowaniu tego typu wypowiedzi: Jestem rękopisem znalezionym w Saragossie, a narracja szkatułkowa i polifoniczność to moje cechy dystynktywne? Rozumiem, że Drotkiewicz zafascynowana jest Barthes’em, postmodernistyczno – dekonstrukcjonistyczną myślą, ideą intertekstualności, ale miała napisać książkę, a wyszły popłuczyny z podręcznika do teorii literatury!
Autorka pławi się w tym sposobie pisania, mówienia, myślenia. Nie zauważa lub też nie chce zauważyć, że trudno przebrnąć przez ten dyskurs nie tylko laikowi, ale również osobie, której cała ta naukowo – kulturoznawcza otoczka nie jest obca. Postulowana przez Barthesa przyjemność tekstu zamienia się w istną drogę przez mękę, na końcu której czeka jedynie dojmujący ból głowy.
Z łzawego monologu Basi Niepołomskiej – głównej bohaterki Paris London Dachau, która całe swoje życie porównuje z teorią kultury wykładaną na uniwersytecie, wyziera obraz współczesnej warszawki lub może raczej warszafki. Książka jest jakby przewodnikiem po miejscach, w których należy bywać, sklepów, w których należy robić zakupy, perfum, których należy używać i wreszcie tego wszystkiego, co mieć wypada, by być cool i trendy. Prawie na każdej stronie znajdziemy nazwy markowych firm produkujących ubrania czy kosmetyki. Drotkiewicz opisuje warszafkę przenikliwie i z lekką ironią, jednakże połączenie jej blichtru i lansu z historią nieszczęśliwej miłości, odebrało, moim zdaniem, wiarygodność tej ostatniej. Bo skoro sama autorka tłumaczy swoją powieść przez porównanie porzucenia do obozu koncentracyjnego, to pytam się – gdzież ten obóz jest?! W galeriach handlowych? W Sephorze? W najmodniejszych klubo – kawiarniach? Basia przeżywa, co prawda, rozterki emocjonalne, chce nawet operacyjnie usunąć sobie serce, by już nie bolało (czyż nie ociera się to o kicz?), jednakże w tym całym cierpieniu za dużo jest, jak dla mnie, zapachów od Lancome, karminowych szminek od Chanel i caffe latte.
Z tego swoistego strumienia świadomości wyłania się obraz zblazowanej warszawskiej młodzieży, spędzającej głównie czas w modnych klubach i galeriach handlowych (nie mylić z galeriami sztuki), uważającej się za swego rodzaju elitę, która przedziera się przez betonową dżunglę, ubierając się w pancerz z markowych ciuchów i kosmetyków. Pancerz ten sprawia, ze książka Paris London Dachau staje się tworem zbyt hermetycznym, trudno dostępnym dla czytelnika. Jest jak worek kamieni – jak to określiła w swojej recenzji pewna internautka – „oto autorka nawrzucała w ów worek wszystko, co wtłoczono w jej głowę na studiach. Poskąpiła czytelnikowi siebie samej. (...) Wrzucić ten worek do rzeki, a utonie, niezauważony. Kamienie jeszcze przez moment grzechoczą, robią niepotrzebny hałas, by wreszcie zamilknąć na dnie” .
Zamilkły, ale nie na długo. Po dwóch latach od swojego debiutu Drotkiewicz powraca z drugą powieścią zatytułowaną Dla mnie to samo.
Już sam tytuł wywołuje lekki dreszcz przerażenia, bo skoro to samo, to prawdopodobnie dostanę do ręki kolejny twór intertekstualnej paplaniny, przyprawiającej o ból głowy i pieczenie oczu.
Niestety znany z pierwszego „powieściątka” Drotkiewicz zabieg konstruowania narracji w oparciu o cytaty z książek, filmów, piosenek, reklam czy gazet, wciąż jest obecny. Jednakże tym razem większą rolę pełnią odwołania literackie, przez co narracja nieco się uspokaja, wycisza. Wreszcie można odkryć wątłą, bo wątłą, ale zawsze jakąś fabułę. Najprościej można ją określić historią życia szóstki bohaterów: chirurga plastycznego z warszawskiego szpitala, jego kochanki – recepcjonistki z izby przyjęć, jej kochanka – byłego nauczyciela matematyki, jego byłej żony – dziennikarki oraz bibliotekarki i jej matki. Ich losy splatają się w sieć dziwnych zależności, każde z nich samotne, desperacko szuka odrobiny miłości, ciepła i bliskości, jednocześnie rozpaczliwie przed tą bliskością uciekając.
Tyle pozytywów, a co dalej?
W swojej rekomendacji na okładce Dla mnie to samo Jerzy Jarzębski napisał, że „w prozie Agnieszki Drotkiewicz ludzie ciągną ku sobie, ale też manipulują innymi, ranią się bardzo boleśnie i cierpią, nie dorastając do swych marzeń. Tę bolesność międzyludzkich relacji autorka przedstawia z namacalną nieledwie ostrością i godnym uwagi stylistycznym kunsztem”. Owszem, może i autorka stara się dać coś na kształt studium samotności w wielkim mieście – podobnie jak w swoim debiucie i tym razem miejscem akcji czyni Warszawę, miasto - moloch, w którym nie ma miejsca na szczere uczucia i wzruszenia. Bohaterowie pracują, piją, cerują rajstopy, uprawiają seks i czekają – na prawdziwą miłość i prawdziwe życie. Ale gdzież ten „stylistyczny kunszt”?
Niemal na każdej stronie znajduje się odwołanie do jakiegoś tekstu kultury. Mamy tu Jacquesa Preverta, Marcina Świetlickiego, Sławomira Shuty, Simone de Beauvoir, Ingeborg Bachmann, Elfriede Jelinek i wiele innych nazwisk, a listę źródeł zamykają Kazik Staszewski i Moda na sukces.
Czytam, przedzieram się przez kolejne cytaty, parafrazy, odniesienia i po raz kolejny stawiam sobie pytanie, po co to wszystko? Czy Drotkiewicz tak bardzo chce zabłysnąć przed nami swoją wiedzą i oczytaniem? Czy naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, że ciężko się to czyta? Lektura wymaga nie lada wysiłku, a tak naprawdę trud przebrnięcia przez te dwieście kilka stron nie jest niczym uzasadniony i niczym wynagrodzony. Bo czy opowiedzenie historii (notabene żywcem wziętej z Jelinek) despotycznej matki, która sterroryzowała córkę i wmówiła jej, że życie to cerowanie rajstop, naprawdę wymaga odniesień do tak wielu tekstów? Czy Drotkiewicz nie mogłaby w końcu zacząć mówić swoim głosem, zamiast stroić się w cudze piórka?
Jedyne co mi się w tej książce podoba to okładka: zgrabne łydki kobiety, ubrane w rajstopy z wzorkiem, wspinają się po drewnianych schodach jakiegoś starego domu. Mając w pamięci kiczowate drobiowe serduszka z Paris London Dachau, z ulgą przyjęłam obecny projekt graficzny. K’ woli sprawiedliwości przyznać należy również, że Drotkiewicz – w porównaniu ze swoim debiutem, poczyniła znaczne postępy także w sferze narracji, co daje nadzieję na przyszłość. Może kiedyś dane nam będzie przeczytać naprawdę dobrą książkę tej młodej autorki.
Mam nadzieję, że nie przyjdzie nam długo czekać nie tylko na Drotkiewicz, ale także na inne młode pisarki. I choć po doświadczeniach lat dziewięćdziesiątych, ich twórczość wpisuje się w zupełnie inny już nurt, to w polskim kanonie literackim nadal brakuje miejsca dla autorek łamiących tabu, wkraczających w sferę kobiecej fizjologii, emanujących swoją seksualnością, prowokujących.
Dekadę później terminu „literatura menstruacyjna” już się nie używa, jednakże funkcjonuje on, przeważnie negatywnie, w świadomości czytelniczek i czytelników, którzy śledzili feministyczne wojny na słowa pisarek pokolenia Tokarczuk i Gretkowskiej. Być może dlatego też brakuje na polskim rynku utworów młodych pisarek, które przejęłyby feministyczną pałeczkę. Jednakże zauważyć trzeba, że kobiety odgrywają w literaturze polskiej coraz donioślejszą rolę i zapewne ich aktywność odnowi dyskusję na temat, czy literatura ma płeć, czy też pisarze dzielą się na dobrych i złych? Patrząc na dokonania Gretkowskiej i Drotkiewicz zdecydowanie wolę pozostać przy tym ostatnim, żywiąc nadzieję, że pani Agnieszka w niedługim czasie dołączy do grona tych „dobrych”.

Magdalena Frączek

O nas | Reklama | Kontakt
Redakcja serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść publikacji, ogłoszeń oraz reklam.
Copyright © 2002-2024 Edux.pl
| Polityka prywatności | Wszystkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikacji posiadają autorzy tekstów.