Miała bardzo dużo szczęścia. Znaleźliśmy ją przypadkiem, a może przepadków nie ma? Może to los sprawił, że akurat my mieliśmy tyle szczęścia i trafiliśmy na nią. Mogliśmy pojechać prosto, drogą przed siebie i nigdy byśmy się o niej nie dowiedzieli. Ale stało się inaczej, skręciliśmy, żeby zerwać kwiaty dziewanny. I wtedy usłyszeliśmy pisk, kwilenie, trudno to opisać. Odgłos jakby małego ptaszka wzywającego pomocy. Tylko dziwne było to, że było to słychać z dołu, a nie z góry. W zaroślach mieszaniny gałęzi i pokrzyw wyższych ode mnie, poszłam za odgłosem serca i tego kwilenia, łamiąc pokrzywy butami. Oczywiście poparzyłam się cała, ale otrzymałam nagrodę, w postaci małych, wystraszonych oczu, wpatrujących się we mnie. To był mały kotek, skulony ze strachu. Łepek i nosek miał brudny. Kiedy próbowałam się do niego przedrzeć, wszedł jeszcze głębiej w krzaki. Zapewne ze strachu, kierowany dzikim instynktem. Wiedziałam, że nie uda mi się wydostać tego maleństwa. Wróciłam do roweru i opowiedziałam mężowi o tym, co zobaczyłam. Od razu powiedział, to ja teraz pójdę i spróbuję. Było ciężko, poszedł z innej strony i nawet nie mógł dostrzec tej istotki. Zmienił kierunek i usłyszałam: jest, widzę go. Jednak jeszcze dość długo trwało, zanim udało mu się złapać to biedactwo. W końcu przyszedł uradowany, trzymając triumfalnie małe kociątko. Mój kochany bohater, właśnie za to kocham go i cenię. Zawsze mogę na nim polegać. Tak, pomyślałam, to cudownie, że się udało. Tylko, co my teraz zrobimy z tym maluchem? Jak przewieźć go bezpiecznie? No i ten okropny zapach, maleństwo śmierdziało jak stado świnek. Na dodatek z dupki leciała mu śmierdząca wydzielina zmieszana z krwią. Wiedzieliśmy, że musimy go zabrać ze sobą, bo to ostatni dzwonek, żeby uratować jego małe, kruche życie. Wzięłam kamizelkę rowerową i owinęłam nią kociątko. Wsadziłam do przedniego koszyka, martwiąc się, czy mi nie wyskoczy podczas jazdy. Jednak było tak słabe, i zmarznięte, że kiedy poczuło ciepło kamizelki, słodko zasnęło. Już myślałam, że to jego ostatnie chwile życia. Maleństwo jednak mile mnie zaskoczyło i po jakimś czasie otworzyło ciekawie oczęta. Piękne, duże, jak wymalowane, okolone szarą sierścią, z ciemnymi pręgami. To jego spojrzenie i bezbronność sprawiło, że pokochaliśmy go całym sercem. I postanowiliśmy chronić. Po przyjeździe, na miejscu okazało się, że nie potrafi jeszcze samo jeść ani pić. Tylne łapki zwisają bezwładnie. Co tu zrobić, przypomniałam sobie, że mam przy sobie mały słoiczek płynnego miodu z goździkami. Oby dwa składniki są bardzo zdrowe, przeciwzapalne, antybakteryjne. Wsunęłam palec w lepki płyn. Potem, na siłę otworzyłam mały pyszczek i wysmarowałam nim wnętrze. Kociątko zrobiło ze zdumienia wielkie oczy i pokazało odruch ssący. Zasmakowało miodu, wykorzystując sytuację, podsunęłam pod pyszczek mleko. Ponieważ tylko to miałam, mleko z kartonika. Zresztą, co miałam mu dać, jak ta kruszynka nie umiała nawet pić. Wypiła troszkę mleka z apetytem i zasnęła, zwinięta w kłębuszek. Kamizelkę musiałam wyprać, cała była brudna i śmierdziała niemiłosiernie. Miałam ochotę kociątko także od razu wykąpać, ale było na to zbyt słabe. Więc kąpiel musiałam przełożyć na inny dzień, aż nabierze sił i minie rozwolnienie. Martwiliśmy się, czy przeżyje noc? Owinęłam je w ciepły, mięciutki szalik. Przeżyło noc, więc rano znowu musiałam powtórzyć zabieg z miodem. Ponieważ nie chciało pić, a po tym zabiegu, piło z wielkim apetytem. Niestety rozwolnienie nadal nie dawało mu spokoju. Znów wszystko było do prania. I tak dzień za dniem, było walką o jego życie. Na zmianę pranie, sprzątanie, kąpiele, leki i wizyty w gabinecie weterynaryjnym. Ale się udało, kilkanaście wizyt, zresztą bardzo kosztownych, zastrzyków, antybiotyków i tabletek. Jednak wysiłek się opłacił, dziś kociak obdarza nas swoją miłością i ciepłem. Okazało się, że to koteczka i daliśmy jej ma imię, Lusia. Nasz mały skarb, zesłany z nieba. Po śmierci moich rodziców jest dla mnie wielkim pocieszeniem. Kiedy przytulam to małe, kocie ciałko, czuję coś nie do opisania. Ciepło i jakby wyzwalały się we mnie hormony szczęścia. Uwielbiam, jak mruczy podczas głaskania, tuli się i kładzie mi się w okolicy serca. Jest jak plaster leczący ogromną, otwartą ranę. Tak wiele ostatnio straciłam, oboje rodziców w przeciągu niecałego roku. Jakby jedno z nich pociągnęło za sobą drugie. Trudno się z tym pogodzić, choć trzeba. Takie jest nasze życie, nikt ani nic nie jest nam dany na zawsze. Na pocieszenie los zesłał mi aniołka na czterech łapkach. Pomaga mi wydostać się z przepaści smutku i bólu. Mąż i to maleństwo są dla mnie ogromnym wsparciem. I to, czego nie udało się nawet jemu, dokonał ten maluch. Zupełnie nieoczekiwanie, swoją bezbronnością, radością. Małe stworzenia mają coś, o czymś my dorośli zapomnieliśmy. Niespożytą energię i dziecięcą radość, którą potrafią zarażać. I miłość, ponieważ kochają całym swoim malutkim sercem.
"Małe okruchy szczęścia łatają nasze poranione serca".
"Szersza perspektywa każdego cierpienia, wszystko nagle zmienia".
Irena Bielska, zpoezjawtle