X Używamy plików cookie i zbieramy dane m.in. w celach statystycznych i personalizacji reklam. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, więcej informacji i instrukcje znajdziesz » tutaj «.

»» ZDALNE NAUCZANIE. U nas znajdziesz i opublikujesz scenariusze ««
Numer: 29448
Przesłano:
Dział: Proza

Wodna epopeja /nowa literatura, rodzaj: naukowa literatura piękna, gatunek: powieścioliryka naukowa

Jeziora Zachodniej Małopolski
1.
Wiele domów w okolicach wsi Łączany koło Alwerni stoi na wąskich skrawkach suchego lądu pomiędzy jeziorami, dlatego właśnie kontakty zamieszkujących je ludzi z przyrodą są wyjątkowo częste i bardzo bliskie. Nikogo tu nie dziwi widok ciekawskich bocianów dostojnie spacerujących po obejściach gospodarskich i wychodzących od czasu do czasu na polne drogi w poszukiwaniu pokarmu. Znają one świetnie topografię zamieszkiwanego przez siebie terenu, toteż z łatwością zapadają się znienacka pod ziemię lub przeciwnie – w najmniej oczekiwanych miejscach wyłaniają się w pełnej krasie. W dzieciństwie, gdy jeszcze uczyły się latać, często ulegały czarowi najsłynniejszego w tych stronach Jeziora Jastrzębiec i zamiast lecieć najkrótszą drogą do wyznaczonych im przez bocianią starszyznę żerowisk nadkładały wiele kilometrów, by móc choć przez chwilę podziwiać tutejsze osobliwości. Po drodze spotykały ptasich łowców wykonujących niebezpieczne podniebne akrobacje i wtedy uświadamiały sobie, że między ich umiejętnościami a możliwościami swoich własnych skrzydeł istnieje głęboka przepaść.
- „Ech” – wzdychały wtedy. – „Gdybyśmy tylko umiały składać skrzydła jak motyle, tutejsze żaby wodne nie rechotałyby tak beztrosko”.
Jednak w rzeczywistości sytuacja wcale nie przedstawiała się tak źle, ponieważ młode bociany szybko odkryły, że brak pewnych umiejętności może zostać szybko zrekompensowany nabyciem innych. Już podczas pierwszego polowania ptaki te stały się prawdziwym postrachem miejscowych żab trawnych i jaszczurek zwinek, gdyż wykazały się godnym podziwu uporem i wytrwałością. Brodząc w skomplikowanym labiryncie ociekających wodą traw młode bociany przypominały bardziej detektywów niż myśliwych. Nagrodą za ich trud był oślepiający blask wszystkimi szmaragdami świata szaty godowej samca jaszczurki – wytworne przybranie smacznego posiłku w restauracji przyrody.
Z biegiem lat młode bociany, jako silne i duże zwierzęta, mogły liczyć na dalszy wzrost swoich wpływów w całym tutejszym środowisku. Jako typowe ptaki linii brzegowej jezior będą miały nawet szansę uniknięcia konfrontacji z ptasią drobnicą, która łącząc się w stada natrętnie krąży nad głowami łowców, wrzeszcząc: - „Chcecie mieć pełną władzę nad jeziorami ? Niedoczekanie wasze !”


2.
W szuwarach Maryninu Górnego ukryty jest drogocenny skarb w postaci jaj łozówek, trzcinniczków, trzciniaków, rokitniczek i podróżniczków. Zdarza się, że pilnują go również perkozy dwuczube. Wszystko to nie wystarczy jednak, by upilnować sejfy trzcin przed kukułką.
Gdyby jedynie kukułka zaangażowana była w uprzykrzanie życia trzcinnikom, ptaki trzcinowe zawiązując konfederację obronną z łatwością ją odstraszyłyby. Ale w całą grę angażują się zbyt potężne siły, by wszystko mogło zakończyć się dla nich szczęśliwie. Rośliny szuwarowe, wiedzione nieomylnym przeczuciem, już teraz przygotowują więc przyrodników do obserwacji dramatycznych zmagań. Ich przyszłą arenę oświetla i dodatkowo okadza swą upojną wonią fioletowobiały ogień dyptamu jesionolistnego. Przywrotnik prawie nagi przygrywa na harfie swego seledynowego liścia wierzbie trójpręcikowej majestatycznie kołyszącej się w rytm podmuchów wiatru. Zapowiedź nieuchronnie zbliżającego się dramatu ubrana jest w szaty przyrodniczego zjawiska.
Ptaki szuwarowe Maryninu Górnego ( poza perkozami ) rezygnują z wszelkich odrębności językowych, przyjmując wspólny kod porozumiewawczy. Ten błąd ostatecznie determinuje ich dalsze losy. Okazuje się bowiem, że posiadanie przez ptaki wspólnego języka nie podoba się rosnącym w okolicy drzewom, które bardzo pragną wyodrębnić się ze skupiska podobnych do nich drzew. Właśnie chęcią wyodrębnienia się należy tłumaczyć fakt, że jesiony rozsuwają się na boki, dzięki czemu powstało rozległe „okno” na sąsiednie jezioro. Takie drzewa chcąc się dowartościować poszukują dyspozycyjnych ptaków, które zechcą związać się z nimi na stałe i opiewać je indywidualnymi frazami. Bo co warte jest drzewo, na którym żaden ptak nie widzi dla siebie miejsca?
Kukułka to ptak przewidywalny, przylatujący corocznie nad jeziora wraz z pojawieniem się jazgotliwej, trzcinowiskowej braci. Jest też jedynym ptakiem wodnym, który stroni od wody. Jego śpiew przypomina zawołanie: „Szukam, szukam”. Drzewa mogą uznać taki śpiew, nie najpiękniejszy wprawdzie, za hymn istot poszukujących własnej tożsamości. Ale muszą jeszcze przekonać kukułkę, by osiedliła się właśnie na czubku jednego z jesionów. Nie jest to wcale łatwe, gdyż jesiony mają poważną konkurencję.
Nad Jeziorem Bugaj brzozy wraz z rdestowcem ostrokończystym tworzą szczelny parawan, przez który prześwitują tylko fragmenty jeziora. Gęsty szpaler rdestowca ochrania brzozy tak, że od strony lądu nie można się do nich dostać. Brak tu

wysokich, pojedynczych drzew. Kukułka może więc się tam ukryć tak, że nieświadome jej obecności ptaki szuwarowe nawet nie będą odczuwały potrzeby zawiązywania obronnej konfederacji. Może ona stąd także kukać do woli – reszta ptaków i tak weźmie je za wielokrotnie odbite echo, nie uznając go za kukanie!
Jak się jednak okazuje, każdego ptaka można przekupić. Samotny jesion skwapliwie korzysta z tej możliwości, choć musi mieć naprawdę duże rozeznanie w swoim położeniu.
Nie wystarczy przecież dobrze zareklamować swoje usługi i złapać kukułkę na haczyk jej głęboko ukrytych pragnień. Trzeba jeszcze ją przekonać, że wybierając właśnie to, a nie żadne inne drzewo zdobędzie trwałą przewagę nad swymi ofiarami. W takiej sytuacji niezawodnym sojusznikiem jesiona staje się krajobraz:
„ – Oto co należałoby zrobić” – szumi jesion do kukułki. – „Czy widzisz tamtą wierzbę? Wkrótce powinna ona pozbyć się swych nasion. Te niezbyt rozgarnięte szuwarowe wróble pomyślą, że to inwazja owadów i wylecą na domniemaną ucztę. Wtedy podmienisz im jaja. A o owady się nie martw, bo w tym jeziorze, co się rozciąga za mną, żyją całe ich chmary, tylko w postaci larwalnej. Ale za kilka dni masowo się wyroją”.
Mimo to kukułka nie rezygnuje z prób penetracji kolejnych ptasich siedlisk. Wkrótce przekona się jednak, że nie każdy krajobraz sprzyja jej poczynaniom. Niektóre rośliny tak bowiem potrafią ukryć w splotach swych łodyg ptasie jaja, że bystry wzrok kukułki nie zda się na nic. Ptaki, którym uda się w ten sposób zabezpieczyć przyszłe potomstwo, będą miały dużo wolnego czasu dla siebie. Będą więc mogły bez obaw oddać się swym ulubionym rozrywkom takim jak tarzanie się w trawie.
3.
Perkozy nie mają najmniejszej ochoty brać udziału w walce między kukułkami a ptakami trzcinowymi i patrzeć, jak jaja tych ostatnich strącane są na ich własne. Stają więc przed wyborem: albo wychowywać przyszłe potomstwo na liściach rosnących w

pobliżu pokrzyw, albo poszukać sobie innego miejsca na założenie rodziny. Mają bardzo mało czasu na decyzję – wkrótce trzeba przecież, w ramach przygotowań do zalotów, rozpocząć próby taneczne.
Taką sytuację wymarzyły sobie rybitwy białowąse, które teraz już wiedzą, że przekonanie perkozów do zmiany adresu przyjdzie im bez trudu. Podsuwają więc im do głowy plan przeprowadzki:
- „Lećcie w stronę tęczy! „ – dopingują je. – „To pływające marzenie odbite w promieniach słońca. Droga do niego prowadzi przez błękit nieba.”

- „Daleko to? – pytają perkozy.
- „ Tylko sto machnięć skrzydeł stąd. No chyba że zabłądzicie.”
Mimo tak nieprecyzyjnych wyjaśnień nie podejrzewające podstępu perkozy podjęły wezwanie i wzbiły się do lotu. Gdy już wyraźnie widoczny był prawy brzeg Wisły, nagle między bezchmurnym niebem a lazurową tonią Jeziora Jastrzębiec zobaczyły rozedrgane w słońcu purpurowe ogniki. Ku niebu uniosły się wówczas trzy kolory: żółty, zielony i czerwony, przy czym dwa ostatnie połączyły się w jednolitą masę tworzącą czwarty kolor. Barwy te pochodziły zarówno od zeschniętych zeszłorocznych trzcin jak i od swobodnie pływającej po powierzchni wody rzadkiej kotewki orzecha wodnego.
Perkozom wydawało się, że teraz pozbyły się wszelkich problemów. Lecz rybitwy białowąse od razu sprowadziły je na ziemię:
- „Ładnie tu, prawda? Ale nie czas na podziwianie krajobrazu. Bierzcie się ostro do roboty!”
Perkozy, zaskoczone takim obrotem spraw, próbowały protestować. Usiadłszy na płatach kotewki zaczęły przygotowania do budowy obrotowych domków jednorodzinnych, licząc na to, że w noc Kupały puszczą na wodę kotewkowe wianki wypełnione pisklętami. Rzeczywistość zmusiła je jednak do zmiany planów. Już w pierwszych godzinach po złożeniu jaj przemknął nad nimi złowrogi cień. Gdyby nie błyskawiczna interwencja dziesiątek rybitw białowąsych, spotkałby je smutny koniec.
- „Teraz znacie powód, dla którego was tu wezwaliśmy – zaćwierkały do perkozów rybitwy. – „To Baryłka. Same nie damy sobie z nim rady. Ale razem będziemy jednym wielkim okiem i uchem”.
Chodzi oczywiście o orła bielika, który za każdym razem, w momencie pikowania po dorodnego karpia, przybiera baryłkowaty kształt. Ze względu na swe nieprzeciętne umiejętności łowieckie i ogromną rozpiętość skrzydeł jest on niekwestionowanym władcą Jastrzębca. Bardzo często kusi go pisklęca odmiana w jadłospisie, a i pasące się na groblach sarny muszą się przed nim mieć na baczności.
Wszystko to dzieje się na obszarze występowania ciekawych zjawisk. Dawniej było tu nie do pomyślenia, by kotewka mogła zuchwale grać porom roku na nosie – zimowy mróz szybko przywołałby je do porządku. Ale po całej serii łagodnych zim kotewka śmiało eksperymentuje ze swoim chlorofilem, co daje ów efekt tęczy. Zdarza się też, że atmosfera zwołuje tu wielką, burzliwą naradę, podczas której pada deszcz argumentów i grad wniosków. Nad pozorną tęczą kotewki zarzucona zostaje płachta ze słońca, wiatru i kropel wody.

Tym bardziej żal, że perkozy nie mają czasu na zachwycanie się tym.
Zamiast tego narasta w nich poczucie, że zostały oszukane. Są też jednak bogatsze o niezwykle ważne doświadczenie: złudne piękno bywa źródłem kłopotów! Trudno się więc dziwić, że część perkozów wraca do swojej poprzedniej siedziby, która okazała się nad wyraz bezpieczna. Może jeszcze na wychowanie własnego potomstwa nie jest w tym roku zbyt późno ?
4.
Rośliny nad Jeziorem Bugaj wykonują dla okolicznej zwierzyny czarną robotę, nie osiągając z tego tytułu żadnych widocznych korzyści. Ich marny status powoduje, że marzą tylko o jednym: by po zimie nie patrzeć na swoje poniżenie. Nic więc dziwnego, że w maju stoi tu tak wiele roślinnych szkieletów. Ale i tak muszą one wypić kielich goryczy do dna. Dlatego gdy długa zimowa noc ostatecznie przegrywa bitwę z letnim dniem, chlorofil robi im pobudkę i zmusza od razu do roboty.
Pierwszym ich zadaniem jest przygotowanie kwater dla chruścików wielkich masowo wyrarających się z wody. Zwierzęta te, zamiast odwdzięczyć im się za to, od razu zamieniają ich źdźbła w wesołe miasteczko. Po najeździe tych bałaganiarzy pozostaje więc prawdziwe pobojowisko: pogięte pędy i okaleczone pąki kwiatowe, które rozwleka wiatr.
Niektóre roślinne egzemplarze postanowiły odpłacić Jezioru Bugaj pięknym za nadobne i ułożyły chytry plan przekształcenia go w trzęsawisko.
Warunkiem koniecznym rozpoczęcia jego realizacji stało się połączenie w jeden organizm dwóch okrytonasiennych roślin planktonowych – rzęsy oraz spirodeli wielokorzeniowej, a następnie ich zamknięcie w trzcinowym więzieniu, przy brzegach jeziora.
Odcięcie roślinnego planktonu od otwartych wód nie będzie jednak nigdy całkowite, dlatego obwodowe kawałki roślin co jakiś czas odrywają się od rzęsospirodelowej macierzy i płyną na środek jeziora. Tam zapraszają one zwierzęcy plankton na wspólny podwodny bal. Trwa on na całej powierzchni akwenu wodnego z wyjątkiem najbardziej centralnej jego części, gdzie widoczna jest rozległa, ciemnoniebieska plama niczym oprawiony w ramy błękitnej toni obraz nieznanego malarza.
Aby plan trzcin mógł więc być kiedykolwiek zrealizowany, trzeba będzie sprawić, by roślinny plankton, który dzięki dopływowi światła słonecznego szybko zwiększa na otwartych wodach swą powierzchnię, zechciał dobrowolnie powrócić do strefy brzegowej (najlepiej w całości swej zwiększonej masy). To jednak już od trzcin nie

zależy, mimo iż te odważnie wchodzą na środek jeziora, by spróbować wyłapać plankton i zmusić go do ponownego połączenia się z trzcinami.
Wiatr mógłby pomóc w zagonieniu rzęsy i spirodeli do trzcinowej zagrody, gdyby tylko wiał bez przerwy ze stałą siłą i ze stałego kierunku. Ale jak zmusić go do wsparcia planów trzciny, skoro to właśnie on miał dotąd nad trzcinami nieograniczoną władzę? Może by tak zbudować ... małą elektrownię wiatrową?
Początkowo trzciny, pałki i lebiody zapragnęły wykorzystać fakt, że wiele ptaków, na przykład świerszczak, lubi tarzać się w trawie. Gdyby tak stada świerszczaków zechciały latać regularnie w to samo miejsce i przez dłuższy czas zataczać nad nim kręgi, to rzeczywiście powstałby sztuczny wiatr. To jednak jest nierealne, bo nawet ptaki prowadzące stadny tryb życia są w rzeczywistości indywidualistami. Zamiast tego świeżo wyrojone z poczwarek chmary chruścików wielkich w zupełnej nieświadomości wirują w jednym miejscu, lecz ich masa ogólna nie wystarczy do stworzenia czegokolwiek.
- „Ach, te ptaki ...” – szumią trzciny. – „Zawsze na nie wszyscy pracują, a tylko one zbierają za to nienależną im chwałę ...”
Po czym, zrezygnowane, obserwują, jak stada ptaków zlatują się na planktonową ucztę na środek jeziora i krok po kroku niweczą ich zamiary. I tylko efektownym kłótniom kaczek krzyżówek o pokarm zawdzięczają trzciny fakt, że nie dojedzone resztki przytwierdzają się do zanurzonych w wodzie ich korzeni. Cała reszta pada łupem łysek i perkozów zauszników, których niewielkie, lecz świetnie zorganizowane flotylle patrolują głębiny Bugaja.
W tej sytuacji jasne się staje, że aby rośliny tych wód zaczęły kiedykolwiek być szanowane przez idące na łatwiznę ptaki, muszą najpierw same zadbać o swój wygląd, a gdy to się im uda, spróbować wykorzystać upodobania ptaków wodnych dla własnych celów. Najszybciej zrozumiała to manna długoząbkowa. Nad brzegami Bugaja trawa ta wznosi swe otyłe źdźbła prosto ku niebu tak, by ich zaostrzone końce sterczały ponad najwyższe egzemplarze reszty roślinności szuwarowej. Jest to udana próba naśladowania kształtu szyi czapli zwanej bąkiem. Drugie źdźbło manny leży natomiast na zwykłej trawie, być może załamane pod ciężarem chruścików. Taka pozycja tych źdźbeł służy do przeprowadzenia quasi – naukowego eksperymentu, mającego dać odpowiedź na pytanie, czy najinteligentniejsze ptaki wodne dadzą się zwieść pozorom. Trawy marzą przecież o tym, by przynajmniej ośmieszyć te ptaki, z których winy ich ambitne plany spaliły na panewce. Tylko manna długoząbkowa wie,


jak silne są jej pragnienia ujrzenia nietęgiej miny bociana, który właśnie złowił zamiast jaszczurki zwinki udające ją źdźbło.
Niestety, nawet to pozostanie na zawsze w sferze marzeń ...
5.
Czapla siwa wygląda podczas lotu tak majestatycznie pięknie, że nawet tutejsze ptaki biorą ją za efemeryczną, na wpół anielską istotę. Pomyłka wyjaśnia się zazwyczaj dopiero po stracie przez dowolnego ptaka rybożernego zdobyczy na jej rzecz. Bo przecież czapla siwa jest klasycznym piratem z typową czarną opaską wzdłuż oka i jak każdy klasyczny pirat musi ukrywać swe rzeczywiste zamiary tak długo jak tylko się da, aby łatwiej zdobyć swój łup. Nic więc dziwnego, że nawet tacy cesarze przestworzy i władcy jezior jak Baryłka są często bezsilni wobec całego arsenału sztuczek tego przebiegłego ptaka. Nie są nawet w stanie przewidzieć trasy jego przelotu, choć domyślają się, że czapla siwa posiada piracką bazę na którejś z malutkich wysepek na środku sąsiedniego jeziora. Ponieważ zaś drzewa oddzielają wyspę od zewnętrznego świata szczelnym zielonym kordonem, ptaki doskonale wiedzą, że próba odbicia choćby części rybiego towaru musi skończyć się niepowodzeniem. Zresztą ze względu na tajemniczość wyspy poszkodowane ptaki nie posiadają też niezbitych dowodów, że to właśnie na niej znajdują się magazyny piratów.
Ptakom rybożernym nie pozostaje więc nic innego, jak dać czaplom siwym spokój i skoncentrować się na mniej ryzykownym zajęciu, jakim jest badanie odbiegających od wypracowanych tu standardów kultur pozostałych gatunków czapli – bąka i bączka. Chciałyby się one dowiedzieć, dlaczego czaple te śpiewają bez wydawania głosu. Bo przecież dla „normalnego” ogółu samców fakt ten ma posmak wielkiego obyczajowego skandalu:
„Jakże to tak?” – nie mogą się nadziwić. – „Przecież od zawsze naszą wartość wyrażamy jakością naszego śpiewu”.
Ale twarde reguły zawsze istnieją po to, by były od nich wyjątki. Samce bąka jako jedyne chwytają powietrze w pajęczą sieć swych dziobów, a następnie uwalniają go kwant po kwancie. Dzięki temu przekształcają powietrze w instrument muzyczny o brzmieniu uwięzionego w butelce korka. Tajemnica tego wynalazku jest pilnie strzeżona w archiwach trzcin, które może otworzyć jedynie samica bąka, a i to tylko pod warunkiem, że zechce rozpocząć długą odyseję po roślinnych labiryntach tutejszych jezior. Samce innych gatunków nie mogą zrozumieć tego procederu, bo u nich obowiązuje niepisane prawo głoszące, że to samicom należą się wszelkie

przywileje. U bąka istnieje zaś pełne równouprawnienie płci: ogromny wysiłek samca w celu wydania głosu równoważą nie mniejsze wysiłki samicy w celu dotarcia do jego źródła.
Dlatego właśnie dumne samce bąków mogłyby się odgryźć samcom innych gatunków, mówiąc:
- „Chcecie nas krytykować? To spróbujcie żyć jak my !”
Równie niepojęty dla „normalnych” ptaków jest bączek. Ukryty w niedostępnych zakamarkach wierzby trójpręcikowej zawodzi w nocy do księżyca, co od razu rodzi podejrzenie, że ten odmieniec para się amatorsko astronomią. Ale nie – za chwilę przybywa samica i para w blasku miesiąca przelatuje na środek Jastrzębca, gdzie na tęczowej dyskotece szaleje do białego rana.
6.
Gdy na Jeziorze Jastrzębiec niepodzielnie króluje Baryłka, nad Jeziorem Bugaj unosi się Orzeł Biały. To rybołów – niezwykle rzadki gatunek orła. Żyjąca tu ptasia drobnica nadała mu taki przydomek nie ze względu na kolor jego upierzenia, ale dlatego, że opanował on do perfekcji sztukę pozornego wybielania się, co czyni go niewidzialnym. W rzeczywistości jest on wysokiej klasy żonglerem, tyle tylko, że zamiast piłeczek żongluje promieniami słonecznymi tak, aby odbijały się one o jego biały brzuch i rozpraszały w przestrzeni. Nie ma w tym niczego zaskakującego – ptaki tutejszych jezior uważają przecież, że umiejętności łowieckie nabywa się automatycznie pod warunkiem wcześniejszego opanowania przez siebie dowolnie wybranego innego rzemiosła.
Orzeł Biały opanował nie tylko żonglerkę. Jest on także twórcą bardzo oryginalnego tańca opartego o trzepoczący lot pustułki, charakteryzującego się ściśle określoną sekwencją tanecznych figur dokładnie zsynchronizowanych w czasie. Jego pełne gracji ruchy przesycone są dużą dozą humoru. Czyż bowiem oglądając go nie mamy czasem wrażenia, że przed nami migają kadry z samozacinających się wczesnych komedii filmowych?
Orzeł Biały uparcie nie zmienia miejsca swego polowania. A przecież nie ulega wątpliwości, że ryby już dawno uznały to miejsce za niebezpieczne. Czemu więc nadal wszystko mu się udaje?
Odpowiedź na to pytanie znają te same trzciny, które chcąc zrealizować swoje plany zmiany Jeziora Bugaj w trzęsawisko postawiły na ptaki. Próba zmniejszenia objętości akwenu wodnego przez zaśmiecenie go szczątkami organicznymi wyzwoliła całą lawinę zdarzeń, co w konsekwencji doprowadziło do ożywienia reliktu epoki

piastowskiej – rybołowa. Skoncentrowane na środku jeziora ptaki planktonożerne wypłoszyły ceniące spokój karpie w ściśle określone miejsca i to umożliwiło Orłowi Białemu pokazanie pełni swych umiejętności bez konieczności zmiany terenów łowieckich.
Orzeł Biały wydaje się w swej postawie zupełnie niereformowalny i kompletnie niewrażliwy na to, co dzieje się wokół. Zachowując stoicki spokój co chwila wydobywa z jeziora karpia za karpiem, jakby chciał zgromadzić zapasy ryb na czarną godzinę. Trzyma się przy tym tak mocno wybranego sektora, jakby promienie słoneczne uwiązały go na świetlnym sznurku. Mewy i rybitwy, nie rozumiejąc sensu takiej postawy, natrętnie krążą wokół jego głowy i kpią z niego:
- „Jak się masz, maszynko do mięsa? lub „Pokaż nam wreszcie swoją hurtownię karpi! ”
Orzeł Biały puści jednak te zaczepki mimo uszu. Będzie dalej robił swoje aż do wyczerpania się rybnych zapasów jeziora lub dopóki nie zjawią się dwunożni myśliwi z sieciami. Woli przecież zadowolić się samymi karpiami niż obejść się smakiem ...
Ma jednak dla rybitw i mew dobrą radę: niech grają w grę zwaną walką o przetrwanie tak dobrze jak on. Bo one chyba jeszcze tego nie potrafią. A stać je na to, gdyż wyglądają równie niewinnie jak obłoki na niebie, czym mogą wyprowadzić w pole niejedną ofiarę. Wystarczyłaby im tylko odrobina koncentracji.
7.
Ptaki wodne, niezależnie od skali ich muzycznego talentu, odczuwają tremę przed występem dla szerokiej publiczności, dlatego swoje popisy rozpoczynają zawsze w ukryciu i o niezapowiedzianych wcześniej porach. Dzięki takiemu właśnie podejściu do sztuki wszystko im wychodzi. Można się o tym przekonać nad Jeziorem Bugaj. Jego piękna nie da się w żaden sposób zrozumieć, nie rozumiejąc istoty muzyki. Nie wystarczy jej słuchać, ale trzeba zobaczyć ją na własne oczy. Jej widzialnym znakiem są przecież ułożone w równych rzędach instrumenty muzyczne: zwęglone przez mróz minionej zimy łodygi lebiody zwanej komosą białą przypominają skrzypce, a równie martwe łodygi żabieńca babki wodnej są trójkątem. Widzimy, jak grają poruszane przez wiatr. Tylko brodziec piskliwy, do śpiewu którego akompaniują mu te rośliny, pozostaje niewidoczny, przynajmniej dopóki coś nie zmusi go do wzbicia się w powietrze.
Dwusekundowy i powtarzający się dość nieregularnie śpiew brodźca piskliwego sprawia, że na bieżące zachowania wszystkich żyjących tu ptaków musimy spojrzeć pod kątem jakości jego dzieła. Kompozycja własna tego wielkiego duchem, choć

malutkiego ptaszka wyraża przecież jego radość z powrotu do swej małej ojczyzny po wielu miesiącach afrykańskiej odysei. Dlatego nie może ona brzmieć patetycznie, a właśnie żywo i radośnie. Nic więc dziwnego, że przypomina ona pierwsze frazy wielkich przebojów Beatlesów czy utworów Jimiego Hendrixa, a nie wielkich dzieł Bacha czy Mozarta.
Muzyka brodźca wydobywa na światło dzienne ukrytą gdzieś głęboko w zakamarkach zbiorowej podświadomości wspólnotę wszystkich mieszkańców jeziora. Dlatego właśnie brodziec staje się wodzirejem całego roztańczonego codziennością korowodu zwierząt wodnych, a jego śpiew – zwierciadłem ich nastrojów.
Tak więc monotonny i powtarzalny lot Orła Białego po ryby jest skrzydlatą wersją big – beatu. Chruściki wielkie także krążą między liśćmi rdestowca ostrokończystego w skocznym rytmie. Nawet młócenie skrzydłami powierzchni wody przez zdenerwowaną kaczkę krzyżówkę dziwnie koreluje z pieśnią trzcinowego artysty.
Na Jeziorze Bugaj mieszka jednak niemało zwierząt, którym to się nie podoba. Kaczki płaskonosy żerują pojedynczo specjalnie po to, by nic ich nie rozpraszało – nawet muzyka. Łabędzie uciekają na odległe groble tłumacząc to tym, że brodziec rzekomo przeszkadza im w wychowaniu potomstwa. Najbardziej jednak boli brodźca postawa rybitw białowąsych, które dokuczają mu jak mogą:
- „Przestań wreszcie fałszować, bo wszystkie żyjące tu ryby schowają się w głębinach i Orzeł Biały nie będzie miał co jeść ! ”
Rybitwy nie mają jednak tak niecnych intencji jak mogłoby się wydawać. To raczej element walki o zwycięstwo jednego z dwóch zupełnie różnych stylów muzycznych: indywidualnego z chóralnym. Gdyby rybitwom białowąsym udało się zagłuszyć śpiew brodźca, znakiem rozpoznawczym tutejszych jezior stałyby się nie indywidualne popisy wokalne, a właśnie ćwierkające rozmowy mew i rybitw.
Oczywiście brodziec piskliwy nie puszcza płazem zaczepek pod swoim adresem i decyduje się obnażyć braki techniczne rybitw w lataniu. Wzbija się więc do lotu, by za
chwilę kreślić precyzyjne figury geometryczne. Dobrze przy tym wie, że rybitwy tego nie potrafią.
Oto pełna godności riposta!


W dolinie Skawy, Wisły i Rudawy

1.
W okolicach Makowa Podhalańskiego brzeg Skawy jest rozpłaszczony niczym flądra.
Dzieje się tak chyba tylko dlatego, żeby jeszcze lepiej widoczny był prastary bór świerkowy na przeciwległym brzegu, uniemożliwiający rzece oglądanie zachodu słońca. Ale górska rzeka nie może mieć do przyrody żadnej pretensji o to, tym bardziej że pozwala ona jej oglądać wschód słońca w pełnej krasie. Jak na górskie warunki jest to wielki przywilej!
Wiosną wschodni brzeg Skawy ozdabiają lepiężniki białe i różowe, które za sprawą swych ananasopodobnych kwiatów wyglądają egzotycznie. Zjawisko to jednak mija w miarę postępów wiosny, tak że w końcu z lepiężników pozostają tylko słoniouche liście. Wtedy właśnie brzeg Skawy skupia całą swoją uwagę na wierzbach czarniawych. Gdy po zimowej przerwie zaczynają w nich znowu krążyć soki, to zanim wypuszczą one liście, zechcą się trochę poopalać na wiosennym słońcu. W maju opalenizna ta jest już dobrze widoczna w postaci lekkiego zaczerwienienia ich szczytowych gałązek. Uwijające się w splotach tej wierzby ptaki zwane raniuszkami nie są zadowolone, gdy ktoś obcy kręci się w pobliżu. Chcąc odstraszyć intruzów, groźnie warczą, intensywnie merdając przy tym ogonkami. Mają powody – drwale właśnie wrzucili do rzeki pozostałe po ściętych drzewach karpiny.
Rzadkie mewy białogłowe przyleciały w odwiedziny do raniuszków, by ich ostrzec przed niebezpieczeństwem:
- „Co wy, urlop sobie robicie? Nie widzicie, że wszystko wokół się zmienia? Uciekajcie stąd, póki czas ! ”
One same także postanowiły uciekać w dół rzeki. Szybko jednak okazało się, że ich świat wszędzie już się skończył. Gdy dotarły do Grodziska i zobaczyły tłumy opalających się plażowiczów zrozumiały, że muszą zdać się na łaskę i niełaskę człowieka.
Nie da się ukryć – nowa rzeczywistość okazała się interesująca. Wokół Grodziska Dolina Skawy przypomina dziś wielkie stanowisko archeologiczne. W otoczeniu „polskich ananasów”, czyli lepiężników różowych, zabarwionych tu i ówdzie gorczycą polną, leżą gliniane garnki i kwadratowe naczynia niewiadomego pochodzenia. Kilka karpin, porzuconych przez drwali, dopłynęło aż tutaj i zatrzymało się tuż przed

samym jazem. Dociekliwi ptasi archeolodzy – jaskółki brzegówki – drążą otwory w gliniastym brzegu. Spodziewają się one, że sama Skawa wskaże im właściwą drogę poszukiwań najbardziej kopnego piasku – eliksiru jej polodowcowej młodości, dzięki czemu stworzą pajęczą sieć gniazd. Ale cywilizacja nie odpuszcza nawet pod kamieniami – dłuta jaskółczych dziobów natrafiają w pewnym momencie na pokruszony beton, w którym zamurowane zostały kawałki plastikowych łyżeczek i niedopałki papierosów.
Jeszcze do niedawna mewom białogłowym zdawało się, że wiedzą o świecie wszystko, co powinny. Urzekające piękno górskiego krajobrazu w ogóle ich nie
wzruszało, bo według ich wyobrażeń tak było wszędzie. Jedynymi obcymi, pojawiającymi się czasem w tych stronach, były orły. Dziś cały porządek dawnego świata mógł zachować się jeszcze tylko w ich umysłach.
Mewy białogłowe to jednak istoty nieustraszone. Gdy pierwsze zaskoczenie minęło, uważnie rozejrzały się wokół. Zobaczyły, że w zmienionej rzeczywistości nadal trwa życie. Skoro tak, to musi tu być też coś do jedzenia! Rozsiadły się więc wygodnie na karpinach, obserwując jaz. Potem synchronicznym lotem zaczęły kreślić w powietrzu coś na kształt liter.
Teraz tu, na południowym skraju Doliny Karpia, mewy białogłowe stały się symbolem ptasiego sukcesu. Już nawet nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej! Czasem tylko dostrzegają, że Skawa nie daje się naporowi cywilizacji. Wciąż, tak jak dawniej, po dużych opadach śnieżnobiałe spienione bałwany rozpędzają ją do niebotycznych prędkości. I właśnie w takich sytuacjach widać, jak bardzo mewy białogłowe odcięły się od swojej przeszłości. Obecnie ich lot polega na raptownej zmianie kierunku i rozbijaniu go na pojedyncze ptaki. To już wyraz obawy, że gniew rzeki zburzy ich nową stabilizację:
– „Dajmy jej jeszcze trochę czasu na pogodzenie się z nową rzeczywistością!” – komentują zaistniałą sytuację, nie wiedząc,
że to zależy nie tylko od rzeki.
2.
W okolicach Łączan Wisła tworzy malownicze zakola. Jednym z nich jest leżąca na wysokości hydroelektrowni Miodowa Zatoka. Tu pszczoły wybrzękują na strunach baldachów dzięgla leśnego uroczystą kantatę. Gdy pierwsza pszczoła już opuści swój ulubiony baldach, potrącone jej ciężarem jego pręty jeszcze długo się chwieją – często aż do momentu, gdy druga pszczoła znów pociągnie za jego struny. Muzykalne ptaki najwyraźniej dostrzegają to cudowne zjawisko i są pod wielkim


wrażeniem jego niezwykłości. Pragnąc za wszelką cenę uszanować wyjątkowość tego miejsca, od razu dostosowują do niego swe zachowanie. Rywalizacja między nimi schodzi tu do podziemia najgęstszych trzcinowisk, zaś na zewnątrz okazują one demonstracyjnie swe przywiązanie do wartości rodzinnych.
Jak sama nazwa wskazuje, nad Miodową Zatoką panuje rzeczywistość zabarwiona na miodowo. Miodowe źdźbła dzięgli leśnych dźwigają, niczym potomkowie Atlasa, brzemię białych kwiatów nadziewanych pszczołami miodnymi. Chwieją się one na wietrze, który, współdziałając z promieniami słonecznymi, zamienia je w wirujące cząstki. Z gęstwiny wierzb wylatują miodowe łozówki, oczarowane zwisającymi z gałęzi gniazdami cynamonowatych remizów. Z trzciny na trzcinę przeskakują marmurkowe bąki i to jest jedyne miejsce, gdzie te tajemnicze ptaki, będąc pod wrażeniem panującej tu harmonii, decydują się wyjść z ukrycia.
U wejścia do Miodowej Zatoki leży szkielet dawno porzuconej barki, którym już dawno zainteresowała się rdza. Obecnie siedzą na niej młode mewy śmieszki, skąd śledzą wszystkie wydarzenia wokół Miodowej Zatoki i komentują je na bieżąco.
Ich uwagę przykuwa zimorodek, którego sposób latania podważa niezagrożony wydawałoby się monopol mew w dziedzinie gracji ruchów. W tej sytuacji mewy nie mogą zdobyć się na nic innego ponad małostkową złośliwość:
- „Patrzcie” – ćwierkają. –„Mierniczy się znalazł ! Tylko do czego potrzebna mu dokładna znajomość wymiarów linii brzegowej?”
Jest to najwyraźniej aluzja do sposobu poruszania się zimorodka lecącego z aptekarską precyzją wzdłuż linii prostej frontem do rzeki.
Patrząc z ukrywanym podziwem na zimorodka, mewy nie mogą jednak zapomnieć widoku kormorana czarnego – budzącego niepokój „latającego plastra ciemnego miodu”. Jego rozciągnięte jak akordeon skrzydła i doskonale czarny kolor upierzenia czynią z niego doskonałego aktora odgrywającego rolę latającego dinozaura.
Mewy śmieszki są jednak stworzone do odgrywania roli towarzyszy człowieka. Nie mają więc żadnych problemów z aklimatyzacją pod Wawelem, tym bardziej że barwy tego świata aktywnie im w tym pomagają. Tak się przecież dziwnie składa, że kolory w Miodowej Zatoce i kolor wawelskich murów bardzo do siebie pasują ...
Będące uosobieniem rozwagi mewy śmieszki bardzo dziwią się zachowaniu wawelskich łabędzi, spotykających się ze sobą w Gospodzie Pod Smokiem. Nie spodziewały się przecież tego po nich . Czyżby pod względem ilości pochłanianego
pieczywa chciały rywalizować z tymi, którzy chcieliby się jakoś zapisać w Księdze Rekordów Guinnessa?

Jeśli tak, to wkrótce zapłacą za to utratą zdolności latania!
- „Co się z wami stało?” – pytają je mewy. –„Gdzie się podział wasz ideał cnót rodzicielskich? Dlaczego wasza młodzież, zamiast przygotowywać się do trudnej sztuki rodzicielstwa, musi z wami zaciekle rywalizować o drobne okruszki?”
3.
Wiele dzieje się wiosną nad Rudawą. Trzcinowiska tej rzeki, otoczone pojedynczymi drzewami, organizują konkurs na przebiegłość z udziałem trzcinników i kukułek. Do rywalizacji chce włączyć się dzika winorośl. Oplata ona większość rosnących tu drzew pajęczyną swych liści, przez którą zamiast trzcinników przeciska się tak zwany „latający wosk”, czyli ważki zwane lecichami. Ani kukułki, ani trzciniaki nie mają zamiaru tego zrobić. One, choć nie potrafią żyć bez wzajemnej rywalizacji o jaja, to jednak chcą rywalizować przy otwartej kurtynie.
W podniebnym tańcu na wysokości Rudawy tańczą bociany. To zwierzęca wersja impresjonizmu oparta na prawie załamania światła. Dzięki tej zasadzie wykonujący swe popisy bocian może stać się, nie bez wydatnej pomocy promieni słonecznych, przez dłuższą chwilę niewidzialny, by kilka minut potem zmaterializować się parę metrów dalej. Dzięki temu bociany mogą o sobie powiedzieć:
- „Umiemy nurkować ! A że w powietrzu – co to za różnica? Jesteśmy więc ptakami wodnymi ...”
Między Regulicami a Alwernią

1.
Kończy się długi majowy dzień. Słońce omiata wierzchołki drzew w Puszczy Dulowskiej koło Regulic. Zazwyczaj już teraz łączyłoby się ono z mgłą wstającą znad pobliskich bagien, wskutek czego las zapłonąłby fioletowym ogniem.
Ale godziny mijają, popychając coraz bardziej zniecierpliwione słońce na zachód, a nad lasem kompletnie nic się nie dzieje. Taka anomalia trwa już od dobrych kilku tygodni. Coś się najwyraźniej zacięło w precyzyjnie dotąd działającym mechanizmie i
chyba nie należy oczekiwać jego samonaprawy przed spadnięciem solidnego deszczu.


Wskutek długotrwałej suszy nastąpiło częściowe samounieruchomienie się regulickich bagien, wskutek czego stały się one możliwe do przebycia. Jednak broniące do niego dostępu i stojące w równym rzędzie kolczaste jeżyny, dotąd
bezrobotne, zwietrzyły teraz nową szansę przejęcia bezpośredniej opieki nad tutejszym endemicznym skarbem – gęsiówką Gerarda. Liście tego śnieżnobiałego kwiatu złożonego, zagubione w gęstych splotach traw i turzyc, prężą tylko swe najeżone nibyzębami krawędzie, jakby chciały ostrzec turystę przed ich zerwaniem. Tą imitacją kolców gęsiówka Gerarda stara się ukryć fakt, że jest ona nawet bardziej bezbronna od słabo nasyconych krzemionką otaczających je skrzypów błotnych.
Jednak rosnąca w bagiennym lesie olcha ma większe powody do niepokoju. Oto bowiem musi ona stawić czoła inwazji małych, choć pięknych stonek, zwanych rynnicami olchowymi. Te zaś działają tak, jakby miały poczucie szybko upływającego czasu i chciałyby go wyprzedzić. Ich metalicznie zielone samice objadają więc w gorączkowym pośpiechu olchowe liście, nie zwracając zupełnie uwagi na krążące wokół metalicznoniebieskie samce.
Tymczasem cała młoda olszyna, rosnąca poza naszpikowanym starymi olchami sosnowym lasem, jest jeszcze do uratowania. W jej obrębie działa znakomita specjalistka od zapobiegania nieszczęściu – turzyca drżączkowata. Zanim jeszcze olszyna się zazieleni, turzyca drżączkowata tka pod nią miękki, puszysty i kudłaty dywan z samej siebie. Olchy najwyraźniej traktują go jako namiastkę liści i dlatego w momencie największej inwazji stonek są jeszcze bezlistne.
Cały ten sprawnie działający mechanizm nie zyskuje jednak aprobaty ptaków:
- „Wynalazek może i dobry” – ćwierkają – „ale jak spadnie deszcz, to nawet żaby tu się potopią”.
2.
Późną jesienią, gdy drzewa toną w złocie i purpurze, przez wypełnione białymi obłokami niebo ciągną klucze dzikich gęsi. Wyraźnie widać, jak kierują się na południowy zachód, gdzie szybko rozpływają się za linią horyzontu. Na trasie ich przelotu znajduje się okrągła, górująca nad bukowymi lasami budowla – ruiny zamku w Lipowcu. Gęsi cieszą się na jej widok, bo wiedzą, że zaraz za nią zobaczą roziskrzone w słońcu niebieskie plamki jezior i stawów Doliny Karpia. Tam zatrzymają się na wiele dni, by nabrać sił do dalszej drogi na zachód.
Będąc tylko turystkami, gęsi nie ukształtują oblicza nadwiślańskich jezior. Mają nawet poważne problemy ze znalezieniem przewodnika, który znałby ich język i umiał oprowadzić je po jeziorach. Zamiast tego spotykają ptaki – widma: perkozy
dwuczube i zauszniki, które nie tylko milczą, ale co chwila znikają pod powierzchnią wody, a po dłuższym czasie wynurzają się daleko od brzegu – tak daleko, że nie ma pewności, czy nie są tylko fatamorganą.
Mimo to dociekliwe gęsi nie ustają w wysiłkach szukania śladów życia na sennych jeziorach, lecz spotykają je nowe rozczarowania. W trzcinowisku blisko brzegów jeziora Bugaj dostrzegają ledwo zarysowaną, kulistą nibynieckę. Kiedyś było tu okazałe gniado kurki wodnej, ale żuraw ten już dawno przestał zajmować się wychowywaniem dzieci. Teraz pływa sobie spokojnie w Miodowej Zatoce, gdzie nie niepokojony przez nikogo oczekuje na umówiony sygnał od partnera, czy w dalekim świecie nie można jeszcze lepiej się urządzić.
Chyba więc nie pozostaje gęsiom nic innego, jak tylko dzielić jesienną melancholię z łabędziami.
Gdyby dzikie gęsi nie były tylko turystkami, przekonałyby się, że piękno przyrody, widoczne z każdego miejsca ich przelotu od zamku w Lipowcu po Jezioro Bugaj, ma swą mroczną stronę. Żerując na październikowym urodzaju nasion zamarłych ziół nie wiedzą, że kilka miesięcy wcześniej, w maju miała miejsce duża, choć lokalna migracja ptaków. Ptaki śpiewające początkowo nie chciały migrować z Lipowca, bo zajęte były wysiadywaniem piskląt w dziuplach starych buków.
Ale o tym wiedziały jastrzębie i dlatego z wieży lipowieckiego zamku spróbowały przejąć kontrolę nad ich liczebnością. Widok kości i piór bezładnie porozrzucanych pod wieżą między rozwijającymi się kruszczykami drobnolistnymi oraz czosnaczkami ostatecznie przesądził o podjęciu przez część ptasiej drobnicy próby ucieczki na południe, w stronę królewskich stawów.
Tam, w lesie w Przeciszowie, jastrzębie dały im spokój, nie chcąc ryzykować przeprowadzki w nieznane.
Zamiast tego jastrzębie złożyły kurtuazyjną wizytę swoim sąsiadom z lasów Płazy niedaleko Chrzanowa, licząc po cichu, że dostaną od nich pozwolenie na polowanie w obrębie ich włości.
- „My dajemy wam zgodę na penetrację naszego terytorium” – odpowiadają jastrzębiom zaprzyjaźnione drapieżniki.
- „Ale na zgodę obiektów polowań raczej nie liczcie”.
3.
Mimo iż przez centrum Płazy przebiega ważna droga łącząca Chrzanów z Alwernią, okolice te należą do najbardziej tajemniczych w całej Zachodniej Małopolsce. Wysokie góry porośnięte gęstym bukowym lasem i odgrodzone od zabudowań

głęboką rzeką są praktycznie nie do przebycia. Surowe, groźne piękno tych terenów podkreśla dodatkowo wielka osobliwość – dwie topolowe wieże zwane przeze mnie Czarcimi Miotłami. Kiedyś wieże te nie wyróżniały się, poza swą wysokością, niczym szczególnym na tle zwartej ściany lasu. Ale odkąd dzięcioły podłożyły pod ich łyko bomby ze swych dziobów, topole te zaczęły powoli zmieniać się w szkielety. Dziś Czarcie Miotły służą ptakom migrującym za kompas w drodze do nadwiślańskich jezior.
W szlachetnym dziele ochrony swych mieszkańców przed wpływami z zewnątrz góra w Płazie współpracuje ściśle z atmosferą. Właśnie w tej chwili niewielka chmura zakrywa majowe słońce oświetlające porośniętą wysoką trawą część szczytu tej góry. Wygląda to jak wezwanie do boju. Po tym sygnale góra niezwłocznie zaplata mleczny warkocz na swej bukowej czuprynie i posyła w dół rumaki mgły. Te, docierając do rzeki, zamieniają się w krople deszczu i z impetem nacierają na krajową drogę. Cała okolica okrywa się czymś w rodzaju żałobnego kiru. Czy to właśnie dlatego wzdłuż drogi góra zostawia czarne rekwizyty w postaci bodziszka żałobnego lub rusałki żałobnika, a drzewa, które w normalnych warunkach niechętnie zbliżają się do siebie (jawory i olchy czarne), przytulają się tu swymi pniami, jakby ze strachu?
Ptasich mieszkańców tych terenów zupełnie nie widać ani nie słychać – może poza okresem, gdy dojrzewające w tutejszych sadach czereśnie kuszą szpaki, by złożyć niezapowiedzianą wizytę ich właścicielom. Ptaki zamknęły się tu w ciasnej enklawie czasu i przestrzeni, by uczyć się wzajemnie od siebie trudnej sztuki przeżycia.
Na przykład dzięcioły z Czarcich Mioteł wiedząc, że nie mając większych szans ucieczki przed jastrzębiami czy myszołowami stosują mimikrę językową, rozmawiając ze sobą językami drapieżców.
4.
Jest wrzesień. Nad rzeką Zmornicą dużo ostatnio padało i dlatego rosnące tu drzewa zupełnie przeoczyły fakt nastania jesieni. Jak to często bywa, długotrwałym opadom towarzyszy wielodniowy brak wiatru, toteż liście tych drzew po prostu ziewają z nudów. W pobliżu jedynego osiedla Alwerni z wielokondygnacyjnymi blokami drzewa
te skupiły się w stojące w równych rzędach grupy, których jedynym przejawem aktywności stała się obecnie bierna obserwacja przejeżdżających drogą Kraków – Babice samochodów. Pozaosiedlowe nieużytki nadal rozpamiętują bezpowrotnie utraconą do następnego sezonu epokę zodiakalnego znaku Lwa i nie mają najmniejszego zamiaru poddać się procesowi zwęglenia.


Nieco na uboczu leży małe, prywatne jeziorko, a przy jego brzegu stoi zabawny, kolorowy domek przypominający budkę z lodami lub rupieciarnię w stylu retro. Gdyby nie nocne oświetlenie i ogrodzenie, wyglądałby on naprawdę baśniowo. Te gatunki ptaków wodnych, które kiedykolwiek zetknęły się z człowiekiem, domyślają się, że tak czasem wyglądają miejsca odosobnienia - choćby dla zachowania pozorów.
Przybywają tu niekiedy samotne samice kaczek krzyżówek. Choć wiedzą one dobrze, że przestrzeni powietrznej nad tym poddanym bezpośredniej władzy człowieka kawałku przyrody człowiek kontrolować nie może, to jednak na razie nie zamierzają stąd odlatywać. Taka samotnia, dokoła której hula wiatr, najwyraźniej im służy. Stąd przecież można dojrzeć więcej niż znad dużego jeziora i przekonać się, że żyją tu na przykład bażanty. Tu można też odpocząć od hałaśliwej i kłótliwej natury swoich towarzyszek.
A za jakiś czas i tak musi nastąpić powrót do dobrze znanego świata. Może gdy ten moment nadejdzie, polecą stąd razem z kaczorami, z którymi związały się na znaczną część sezonu? Wtedy ponowna ich adaptacja do niełatwej kaczej rzeczywistości byłaby łatwiejsza.


Styczeń 2010 r. Jarosław Roman

O nas | Reklama | Kontakt
Redakcja serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść publikacji, ogłoszeń oraz reklam.
Copyright © 2002-2024 Edux.pl
| Polityka prywatności | Wszystkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikacji posiadają autorzy tekstów.